Politycy mają genetyczną skłonność do naciągania faktów, byle przekonać publiczność do swoich racji. Jednym ze sztandarowych przykładów jest narracja największej partii opozycyjnej w Polsce, której politycy mają zwyczaj mówić - gdy tylko rozmowa zejdzie na tematy ekonomiczne - że za ich czasów to nam rosło o 7 procent rocznie. Ergo, władza powinna być natychmiast oddana opozycji, bo tylko wtedy będzie się nam działo dobrze.
O ile trudno zaprzeczyć, że faktycznie mieliśmy raz wzrost zbliżony do tej liczby, to bliższe przyjrzenie się faktom sprawia, że wygląda to już nieco inaczej. Skorzystajmy tu z danych Eurostatu uzupełnionych o 2012 rok:
Gdy umownie przypiszemy dwulecie 2005-2007 PiS-owi, a okres 2007-2012 Platformie, to gołym okiem widać, że średnie tempo wzrostu w dwuleciu wynosi ponad 6%, podczas gdy w pięcioleciu - ponad 3%. Naturalnie jest to przypisanie sztuczne - jest oczywiste, że bezwładność procesów gospodarczych powoduje, iż zarówno moment pojawienia się jakiegoś efektu gospodarczego, jak i czas jego trwania, są bardzo zróżnicowane (np. decyzja ekonomiczna może zacząć działać za trzy kwartały, a trwać przez dekadę). Na dodatek trudno oddzielić skutek decyzji ekonomicznych władzy (np. uproszczenia jakichś przepisów czy wzrostu lub obniżenia akcyzy) od zewnętrznych procesów (np. zmiany stopy procentowej w USA czy wejścia w życie przepisów UE albo świetnej dla rolnictwa pogody). Polityk w studiu telewizyjnym nie zwraca na takie detale uwagi, tylko wszelkie pozytywy przypisuje sobie i swojej partii, tu i teraz.
Akurat w połowie ubiegłej dekady trwała dobra koniunktura gospodarcza, która w zasadniczym stopniu przyczyniła się do szybkiego tempa wzrostu, podczas gdy po zmianie władzy wpadliśmy wkrótce w ciężki kryzys o skali światowej, gdzie utrzymanie się na powierzchni wymagało determinacji i inteligencji (Polska jako jedyna w UE miała cały czas wzrost gospodarczy, a więc doświadczyła tylko spowolnienia, ale nie kryzysu).
Aby teraz pokazać, czy początkowa teza “za naszych czasów to było 7 procent” jest zasługą światłej władzy, wykonajmy prosty zabieg rachunkowy, korzystając z tabeli Eurostatu pokazującej, jaka jest relatywna (w procentach) pozycja poszczególnych krajów Unii Europejskiej odnośnie do średniej unijnej, mierzona oczywiście porównaniem poziomów PKB per capita.
W pierwszym okresie podnieśliśmy się z 51 do 55% średniej unijnej, w drugim natomiast, z 55 do 66%. Zatem najpierw o 2 punkty procentowe rocznie, potem o 2,2 punktu. Dlaczego niższy wzrost ekonomiczny “za Tuska” dał lepszy efekt niż szybszy wzrost “za Kaczyńskiego”? Koniunktura gospodarcza niosła wszystkie kraje, także Polskę, kryzys gnębił całą Europę (choć nas tylko spowolnił). Zatem nasza nadwyżka nad wzrostem europejskim, po “odcedzeniu” koniunktury, jest już w zasadniczym stopniu wynikiem działań rządu (jego sprytu, inteligencji, umiejętności przewidywania, nawet pewnego cwaniactwa). Widzimy więc - zdając sobie sprawę ze sztuczności sztywnego przypisywania okresów gospodarczych bieżącej władzy - że argument za naszych czasów to… wygląda już inaczej.
Drobna uwaga - nie wykluczam, że wpływ na relatywna poprawę pozycji Polski, jeśli chodzi o PKB per capita na tle średniej unijneij miało przystąpienie w 2007 r. Bułgarii i Rumunii do UE, które tę średnią unijną obniżyło.
OdpowiedzUsuńNa pewno tak - czysto matematyczny efekt. Choć w sumie niewielki.
UsuńNie jestem pewien ale czy przypadkiem eurostat nie skorygował tych wyników wstecz o Bułgarię i Rumunię, statystyka dla krajów kandydujących też jest prowadzona.
OdpowiedzUsuń