Decyzja Sejmu o sukcesywnym wprowadzaniu bezpłatnych podręczników dla szkół podstawowych i gimnazjów nie oznacza wcale, że obywatel dostanie je za darmo. Jak zawsze w ekonomii, obowiązuje zasada “nie ma darmowych obiadów” (maksyma Miltona Friedmana, klasyka liberałów, twórcy monetaryzmu) i tutaj także nie da się jej obejść.
“Rząd kupi” oznacza tyle, że kupi je z dochodów budżetu państwa, a więc naszych podatków. O ile do tej pory rodzice dziatwy szkolnej kupowali je samodzielnie, o tyle teraz dostaną je “za darmo”, natomiast źródłem podatków będą ci sami rodzice uczniów szkół podstawowych i gimnazjów, rodzice uczniów liceów (ich “darmocha” nie obejmie), rodzice studentów (ich też nie), a także wszyscy ci obywatele naszego kraju, którzy dzieci nie mają lub też dawno temu je odchowali. Jednym słowem, na dzieci w szkołach podstawowych i gimnazjach złoży się całe społeczeństwo. Suma wydatków na podręczniki, poprzednio spoczywająca na barkach rodziców, zostanie obecnie rozłożona na całą populację, która płaci podatki.
Idąc tym tropem, można by przyjąć, że na konsumpcję dowolnie wybranych produktów składa się także całe społeczeństwo. Na przykład czekoladę mleczną lubi połowa obywateli, ale od tej pory finansujemy ją z budżetu, czyli także z podatków osób niejedzących czekolady mlecznej. To oczywiście przejaskrawienie problemu, ale ma ono pokazać, że decyzja o przyjęciu jakiegoś produktu czy usługi do sfery konsumpcji publicznej ma przede wszystkim charakter polityczny, a nie ekonomiczny. Możemy sobie wyobrazić sytuację, w której jakiś kraj postanawia rozdawać za darmo Biblię lub Koran, jakaś lokalna społeczność finansuje mleko dla dzieci w szkołach, zaś w gminie lub powiecie funduje się młodzieży karnety na basen. Istotą problemu jest wykorzystanie publicznego źródła w prywatnej konsumpcji, przy czym naturalnie publiczne źródło musi wcześniej uzyskać środki od obywateli (pomijamy dla uproszczenia zagranicznych sponsorów).
Nie przesądzamy, czy takie rozwiązanie jest dobre czy złe. Nie wartościujemy tego faktu. Pokazujemy jedynie, że Sejm uznał, iż pewne dobra powinny należeć do dóbr finansowanych przez państwo, nie podlegać grze rynkowej. Jest szereg takich dóbr, np. gros usług medycznych, usługi wojska, policji i wiele innych, które uznajemy za tak ważne, że ich spożycie uniezależniamy od zdolności nabywczych obywateli. Nie pozwalamy, aby niektórzy z nich byli z przyczyn ekonomicznych pomijani w konsumpcji. Co wchodzi w ich zakres, to zagadnienie szerokie i sporne, będące przedmiotem dyskusji specjalistów. Trzeba jednak wiedzieć, że takie zjawisko ma miejsce, że to istotny czynnik rozróżniający ekonomiki różnych krajów.
Powtórzmy, nie ma darmowych obiadów. Są jedynie odmienne sposoby ich finansowania. Podręczniki szkolne od klasy 1 do 9 wchodzą właśnie w zakres wspólnego finansowania. Konsumują niektórzy, płacą wszyscy - taki jest sens ekonomiczny tej decyzji parlamentu.